I dlaczego ten ktoś chodzi stale tam, gdzie chorują i umierają ludzie , także piękni i młodzi? Za około 1000 ( słownie jeden tysiąc złotych ) miesięcznie na rękę? Dlaczego zamiast oglądać telewizję lub plotkować przy herbacie uczy się lata całe - już po dyplomie, czy coś tam pisze wieczorami w szpitalu ,a nawet w domu - "bo wiesz, mam trudny przypadek..."
Jakoś nigdy o tym nie myślałem głębiej , goniąc dni .Zacząłem się zastanawiać wczoraj , kiedy odwiedziła mnie w charakterze pacjentki subtelna dziewczyna- studentka I roku AM i zapytana o przyszłą pracę odparła:"ja chyba nie mam powołania ,to zbyt absorbujące zajęcie , pewnie zrezygnuję". Najpierw się żachnąłem, potem tylko zdziwiłem, a gdy usiadłem, żeby rzecz opisać, dopiero zrozumiałem to zdanie właściwie. Ona wątpi czy podoła, bo właśnie ma powołanie! I lepiej może niż inni młodzi ludzie przeczuwa te zarwane przy umierających noce, te wystane do bólu nóg godziny za operacyjnym stołem, te sceny z pogotowia nad ranem, te drobne zawiści i tą stałą odpowiedzialność. A może , niekiedy, brak ludzkiej wdzięczności za poświęcenie czy po prostu brak sił na pracę bez końca ? Czy też bicie hołdów krzykliwym hochsztaplerom i przymykanie oczu na ich błędy , a plucie na wszystkich spolegliwych lekarzy, za słabość jednego? Albo po prostu żal życia- spędzanego w prosektorium zamiast na spacerze ,w sali operacyjnej zamiast balowej czy nad książką miast w srebrnym kinie?
I zaczynam się bać ,że powołanie lekarskie , to jakiś pracoholiczny wirus neurotropowy, rozpylony nad kołyską niektórych( szczęsnych? nie?) przez bociana z Egiptu, utajony przez lata szkolne i nieuleczalny przez resztę życia. Czy pokona go kolejna reforma?